Zaatakuję śmiechem
Rozmowa z Jerzym Kryszakiem – artystą kabaretowym, aktorem i satyrykiem, który 31 maja wystąpi w Szreniawie podczas Dni Gminy Komorniki.
Ma Pan w dorobku liczne role filmowe, teatralne, dubbingowe i kabaretowe. W ilu procentach czuje się Pan aktorem, a w ilu stand-upper’em?
- Każdy człowiek ma wiele talentów, nie wiadomo który się odezwie. Jestem wszystkim po trochu, jak ogórek pokrojony na nierównej grubości plasterki. Aktorstwo to mój zawód. Nie uczono mnie w szkole teatralnej stand-upu, ani dubbingu. Potrzeba jest matką wynalazku.
W ubiegłym miesiącu świętował Pan 75 urodziny. Życzę kolejnej, równie udanej 75-latki. Jak podsumował Pan ten okres?
- Nie lubię obchodów. Gdy byłem dzieckiem zmuszano mnie do uczestnictwa w pochodzie 1 maja. Tak było w podstawówce i w liceum. Nie obchodzę prywatnych rocznic. Co niby zaczęło się 75 lat temu? Wydałem z siebie pierwszy okrzyk, i tyle. Czas jest wypełniony bezkresnym dorastaniem. W urodzinowe świeczki nie dmucham.
Większość ludzi, widząc Pana, reaguje uśmiechem, ze względu na role komediowe, ale grał Pan też role dramatyczne w teatrze i filmie.
- Zagrałem kilka sztuk i filmów nie do śmiechu, m.in. wcieliłem się w Robespierre’a i Hamleta. W 1982 -84 r. miał miejsce bojkot aktorski przedsięwzięć telewizyjno – filmowych. Teatr walczył wtedy o wolne słowo. Został na polu boju sam. Nie zapomnę tamtej publiczności, łaknącej wolności i tej niesamowitej ciszy, której nigdy później nie doświadczyłem.
Czym są dla Pana popularność i rozpoznawalność - źródłem przyjemności czy utrapieniem?
- Popularność jest wpisana w zawód, który uprawiam. . Na początku jest przyjemnie. Potem doskwiera trochę brak prywatności. Najgorsza jest dla aktora sytuacja, gdy się przedstawia: „Dzień dobry, jestem aktorem”. A ktoś mówi:” Nie znam”. Popularność jest miarą sukcesu. Nie każdy w tym zawodzie gra role pierwszoplanowe. Są aktorzy, którzy wypełniają dalsze plany, bardzo potrzebni, ale czasem skazani na drugi, trzeci plan, nie zawsze robią karierę. Dzięki temu, że jestem dobrze kojarzony, znam inną Polskę, spotykam głównie ludzi uśmiechniętych.
Czy Polacy potrafią się z siebie śmiać, czy też brakuje nam dystansu do siebie?
- Jesteśmy jak inne narody, niczym się nie wyróżniamy. Śmiejemy się z idiotyzmów, głupoty, chamstwa, brudnych gierek. Z siebie samych nie śmiejemy się nigdy. Zawsze jesteśmy najlepsi.
Czy wraz z upływem lat znajduje Pan więcej czy mniej powodów do śmiechu?
- Powodów jest tyle samo. Ludzie się nie zmieniają. Nie stajemy się lepsi. Pozornie się czegoś uczymy. Nie wyciągamy wniosków z historii. Wciąż skaczemy sobie do oczu, wyrządzamy sobie krzywdę, kradniemy sobie różne rzeczy, zabijamy się, wciąż toczą się na świecie wojny o krowę i miedzę.
Co spowodowało, że kabaret stał się dla Pana najważniejszy?
- Teatr trzyma się klasyki. Dramaty poruszają, ale powierzchownie. W 1989 r. podjąłem decyzję o odejściu z teatru. Przestałem w niego wierzyć. Nie był już narzędziem krytyki i naprawy. Nie wiedziałem po co mam w nim być, po co wychodzić w przebraniu na scenę. Przestałem walczyć o to, o co walczyłem grając Hamleta. Kabaret jest żywy, aktualny i niepowtarzalny. Moja przygoda z kabaretem zaczęła się w latach 80. Jego natychmiastowość daje mi mnóstwo frajdy - naprawianie, wyśmiewanie, zwłaszcza polityków, którzy opowiadają bzdury i robią coś innego niż mówią, krytykowanie ich słów i czynów. W kabarecie mogę zaatakować śmiechem w sobotę wieczorem coś, co się wydarzyło się w piątek.
Wielu Polaków z sentymentem wraca do serialu „Alternatywy 4”, w którym stworzył Pan postać sympatycznego doktora Zdzisława Kołka. Małżeństwa Kotków i Kołków otrzymały przydział do tego samego mieszkania, ze względu na podobieństwo nazwisk i próbowały poradzić sobie z tym problemem.
- „Alternatywy 4” to serial, który leci kilka razy w roku na różnych antenach. Nie lubię oglądać rzeczy, które zrobiłem. Było – minęło. Przyznam się, że nigdy w całości tego serialu nie widziałem, co najwyżej z 30 procent. Był świetnie przyjęty przez ludzi, źle przyjęty na początku przez władzę. Jest z nim, jak z winem - – im starszy, tym lepszy.
Fenomen Stanisława Barei…
- Specjaliści od dramatów i kina moralnego niepokoju traktowali Bareję trochę z przymrużeniem oka. Był dla nich zabawnym gościem, robiącym tanie filmy. Nikt go za bardzo nie honorował. Był nawet w środowisku filmowym trochę potępiany. Jego filmy, wraz z upływem lat, zyskały, stały się kultowe, ikoniczne.
Pana występ w Szreniawie będzie miał miejsce w sobotę 31 maja, a więc przed Dniem Dziecka i drugą turą wyborów.
- No to będzie, cóż. Nie będę siebie narażał i gminy również. Nie będą was ścigali za mój udział w wydarzeniu. Powstrzymam się od podawania nazwisk, ograniczę się do delikatnych wycieczek.
Czy da się robić kabaret bez polityki?
- Pewnie się da, ale ja politykę lubię. Ona nas bezpośrednio dotyczy. Nie można wybaczyć politykom błędów, głupoty i kłamstwa, bo się totalnie rozzuchwalą. W państwach, w których nie ma krytyki, sytuacja jest nie do pozazdroszczenia. Nie wolno do takiej sytuacji dopuścić, bo politycy wykorzystają nas do cna.
Ma Pan w portfolio sporo ról dubbingowych. Czy nagrywanie dla dzieci jest trudniejsze niż tworzenie postaci dla dorosłych.
- Dzieci to tak samo wymagający odbiorcy, jak dorośli. Nie są bardziej surowi. Jeśli ktoś je lekceważył, to one to wyczuwały. Dorosły zlekceważony też to zauważy. Wszystko należy robić najlepiej jak się umie i najuczciwiej jak można, bez względu na to, kto jest odbiorcą.
Uchodzi Pan za eksperta w dziedzinie rozśmieszania. Jaka jest Pana recepta na zadowoloną po występie publiczność?
- Rób to, co umiesz najlepiej. Staraj się rozwijać. Nie powtarzaj dowcipów, jak dla mnie - nie ma nic gorszego. Unikam powtarzania anegdot. Nie znam dowcipów, więc ich nie powtarzam. Znam kolegów, którzy przedstawiają ten sam monolog przez 30 lat i kogoś to nawet śmieszy. Ja tego nie robię. Uważam, że żarty muszą mieć próbkę nowości.
Czy obserwuje Pan stand-upową konkurencję? Czy ma Pan rozeznanie w tym, co się dzieje w polskim i światowym kabarecie, stand-upie?
- Nie robię tego w ogóle. Boję się, że mógłbym się zainspirować podobnym żartem, pointą. Każdy z nas inaczej postrzega rzeczywistość, inaczej obraca w palcach fakt, anegdotę. Każdy coś innego może chcieć skrytykować.
Czy stand-up ma przyszłość?
- To gatunek młody, bo nazwa młoda… amerykańska. Ale wcześniej skecze trójkowe lub dwuosobowe kończyły się monologiem. Wszystko już było, no, prawie. Stand-up w Polsce robi się od lat, tylko na stojaka…Może kiedyś zmienię na siedząco. Czas pokaże jaka czeka go przyszłość. Najważniejsza jest uczciwość wobec widza.
Fotografuje Pan. Pana zdjęcia są wystawiane, a wystawy zbierają dobre recenzje. Co Pana w tym kierunku popchnęło?
- Zdjęcia, które trafiły na pierwszą moją wystawę zostały zrobione przez przypadek. Z czasem uzbierało się ich więcej. Padła propozycja wystawy. Zapytałem przyjaciela Andrzeja Pągowskiego, który jest wybitnym grafikiem: „Jak do takiej wystawy podejść?” On mi wtedy powiedział: „Wyobraź sobie swoje zdjęcie wiszące na ścianie w rozmiarze 80cm x 60cm. Zwróć uwagę na proporcje i perspektywę”. To, że się w tym spełniam, wynika z wrażliwości teatralnej i wychowania. Robiłem zdjęcia podczas safari, portrety ptaków i owadów.
Skąd pomysł na wystawę „Na czworakach”?
- Będąc w Tajlandii zrobiłem zdjęcia ważek, stojąc jedną nogą w brudnej wodzie, podparty o korzeń. Niezwykle ostre, choć bez statywu. Jedna z nich była piękna. Wyglądała jak baletnica. Zobaczyłem w jej oczach siateczkę. Sprawiło to, że się schyliłem i poszedłem w trawy. Odkryłem wtedy świat, którego wcześniej nie dostrzegałem. Zachwyciło mnie tętniące przy ziemi życie, teatralne tło i malarska scenografia. Tytuł wystawy „Na czworakach” zapożyczyłem od Tadeusza Różewicza.
Co aktualnie jest obiektem Pańskiego fotograficznego pożądania?
- Krople, wiszące na liściach, spadające, każda inna. Są nieprawdopodobne. Potrafią zmieścić pół świata.
Rozmawiał: Adam Mendrala
Fot. Arch. J. Kryszaka